Zaufać zdrowym emocjom
Dobrostan psychiczny
Dobrostan psychiczny stanowi składnik szerszego pojęcia, jakim jest zdrowie. Zdrowie natomiast nie jest przeciwieństwem choroby, o czym często zapominamy. Przypomnijmy, że zgodnie z definicją przedstawioną przez WHO, jest to stan pełnego pod względem fizycznym, psychicznym i społecznym dobrostanu. Ten z kolei to w znacznej mierze balans własnych emocji (często o nim zapominałem, próbując odzyskać euforyczny „dobry stan” po postcovidowym rozchwianiu). Tymczasem balans emocjonalny jest zdolnością doświadczania wszystkich emocji – zarówno pozytywnych, jak i tych trudnych. Powinniśmy mieć dostęp do całej ich gamy. I chyba głównie o to w nim chodzi, by czuć jednocześnie zapach fiołków i obornika…
Odzyskiwanie kontaktu
Jak pisać o dobrostanie psychicznym bez odwołania się do własnych doświadczeń? Jest to praktycznie niemożliwe. Bycie ze sobą w kontakcie (czyli relacyjna filozofia zarządzania emocjami) jest czymś, co w pierwszej kolejności zakłada kontakt z emocjami – najpierw własnymi, a następnie czyimiś.
Aby jednak dogłębnie poznać emocje, należy je do siebie dopuścić. Zastanawiające, jak wielu ludzi biznesu wciąż ma z tym problem oraz jak wielu uznaje emocje (zwłaszcza trudne) bardziej za objaw słabości niż siły. Jeśli chcemy być w kontakcie z sobą samym, musimy pozwolić sobie na odczuwanie możliwie pełnego spektrum emocji, nie blokując dostępu do żadnej z nich, a jednocześnie postrzegać je (zarówno te dobre, jak i złe) jako potrzebne.
Taka kwantowa interpretacja czegoś bardzo nieuchwytnego (często wręcz w danym momencie niedostępnego i frustrującego) sprawia, że wielu z nas porzuca odkrywanie prawdziwej natury własnej tożsamości. A emocjonalność jest jej częścią. Przeważającej części społeczeństwa wydaje się niezdrowe, by odczuwać trudne emocje, dlatego często mamy do czynienia z ich negacją.
Osobiście unikałem ich za wszelką cenę, tracąc przy tym cenną energię. Moja postawa doprowadziła do blokady w ich przeżywaniu, a całe to przedsięwzięcie przypominało psychospołeczny balet polegający na rozpaczliwym nieokazywaniu niepożądanych odczuć.
Nieustanne dotykanie wrażliwego obszaru emocji i właściwie prowadzenie stałej psychicznej wiwisekcji na swojej osobowości jest zadaniem trudnym, drenującym i brutalnie ujawniającym prawdę o nas samych, Muszę przyznać, że jest to dla mnie (a określiłbym siebie jako nowicjusza w sprawach świadomego zarządzania emocjami) najciekawsza szkoła, jakiej doświadczyłem w życiu – czytaj: po terapii w nurcie Gestalt.
Jednak taki stan z czasem prowadzi do odzyskania stabilności i namiastki poczucia tego, co zwykło się nazywać „dobrostanem psychicznym”. I choć zdaje się, że z tym indywidualnym poprawianiem własnej kondycji emocjonalnej lepiej radzimy sobie w pojedynkę, to jednak w społeczności, „świadomy nastrój” grupowy przychodzi nam o wiele trudniej…
Problem zaczyna się, gdy opuszczamy bezpieczny gabinet psychoterapeuty, rodzinnego, bliskiego kręgu oraz przyjaciół czy zaufanych osób i wystawiamy się na kontakt ze współpracownikami, klientami, a wreszcie z przełożonymi. Na kontakt z całym społeczeństwem.
Bolesne oblicze prawdy
Wówczas rzeczywistość uwiera mocniej, a prawda staje się jeszcze trudniejsza do zniesienia, ponieważ bezwzględnie demaskuje słabości naszych kompetencji komunikacyjnych, radzenia sobie z emocjami, poczucia własnej wartości, wreszcie poczucie sensu w życiu.
W takiej sytuacji dość daleko nam do buddyjskiego zen, a zrozumienie bliźniego nie należy do głównych celów… Będąc w stanie względnej stabilności emocjonalnej, bardziej zabiegamy o własną równowagę oraz samopoczucie niż staramy się być wyrozumiałymi dla otoczenia.
Ograniczanie potencjalnych osobistych strat emocjonalnych odbywa się zatem poprzez zmniejszenie naszej otwartości, słabsze zaangażowanie w relacje oraz próbę skupienia się przede wszystkim na sobie (brzmi jak pierwsza faza home office w pełnej krasie).
Taka postawa na początku wydaje się dość samolubna, lecz z czasem uznajemy ją jako jedyną słuszną drogę samoobrony przed nieprzewidywalnym światem. Wcześniej jednak przeżywamy zawód za zawodem, a droga do utrwalenia dobrostanu psychicznego wydaje się długa i kręta.
W praktyce wygląda to mniej więcej tak: W grupie wysoko empatycznej, gdzie teoretycznie powinno być nam łatwiej, czułem, że brakuje mi bodźców. Wszyscy mnie zrozumieli, wspierali, byli mili, jednak o usłyszeniu prawdziwego siebie nie mogło być mowy, bowiem projekcja mojej własnej osobowości była silniejsza niż rzeczywisty jej kształt.
A wśród „twardzieli”, do których uważałem, że należę, nie czujemy się jeszcze zbyt dobrze, bo ich gra i festiwal nienawiści (stosowany często nieświadomie jako narzędzie perswazji) dostrzegałem jako zwykłą manipulację. Twardziele wywołują w nas niekomfortowe, (zwłaszcza u osób, które biorą wszystko zbyt personalnie) poczucie winy, przez które w jeszcze większym stopniu wycofywałem się z relacji.
Zacząłem czuć, że zwyczajnie nie pasuję do społeczeństwa.
Nauczyć się wytrzymywać
Rozwiązaniem mogło (i dość długo było) w moim przypadku przejście na technokratyczny styl komunikacji, czyli mówienie bardziej o przedmiocie rzeczy niż podmiocie – relacji, człowieku, stanie etc. Ten styl wymagał jednak mimo wszystko gigantycznych umiejętności społecznych, a przede wszystkim głębokiej wiedzy na dany temat i właściwie służył załatwianiu spraw, a nie utrzymywaniu relacji z ludźmi czy własnymi emocjami.
Co ciekawe, komunikacja opierająca się o szacunek do wiedzy i profesji ludzi została uznana w książce, pt.: „Cena nieważkości” jako jedyny skuteczny (średnioterminowo wprawdzie) środek na zachowanie zdrowych norm społecznych w bazie polarnej im. Arctowskiego, gdzie testowano zachowania i zdolność do funkcjonowania w zamkniętej przestrzeni przez maksymalny okres.
Program, w którym badano zdolności psychiczne członków załogi na potrzeby przyszłych podróży kosmicznych, wykazał, że przebywanie w zamkniętej grupie możliwe jest maksymalnie przez 180 dni. Co interesujące, na podstawie tych badań United States Navy opracowała własną rekomendację dla zespołów okrętów dalekomorskich, z której korzysta się do dziś.
Gdyby nie szacunek do zawodu, umiejętności i wiedzy, załoga Arctowskiego – jak twierdzą psychologowie przeprowadzający badanie – już dawno pozabijałaby się w ciasnej grupie. Choć wydawałoby się, że to skuteczna metoda, po jakimś czasie okazuje się zupełnie niewystarczająca (patrz: kultura firmy). Ucieczkę w styl technokratycznej komunikacji oceniam zatem jako środek prowadzący do stwierdzenia, że nie ma drogi na skróty. Jednocześnie musi towarzyszyć zarówno ból, jak i poczucie frajdy.
Dlaczego o tym piszę?
Dobrostan psychiczny, choć z wewnętrznego stanu każdego człowieka ujawnia swoją prawdziwą kondycję, dopiero gdy rzutowany jest na grupę i jej ogólną kondycję psychiczną. W pracy, w organizacjach doświadczamy na ogół relacji niesymetrycznych, co objawia się generalną formą uciekania w technokrację, profesjonalizm, „zawodowstwo”, które siłą rzeczy nie zastąpią normalnych, zdrowych relacji. Zostają one wypierane przez użyteczność, a gdy te już zupełnie zajmą miejsce tego, co zwyczajnie ludzkie, pozostaje już tylko czysta relacja korporacyjna.
Użyteczność, przekorność — nieobecność
Żyjemy w organizacjach o kulturze sukcesu oraz wzrostu, a przede wszystkim przydatności, społecznej. Jednostka nieużyteczna, nieefektywna zostaje wyłączana z grupy i to nie tylko poprzez formalne narzędzia, jakim jest zwolnienie, lecz także przez mniej lub bardziej świadome zachowania współpracowników podatnych na presję grupy.
Grupa nie daje przyzwolenia na niską efektywność przekraczającą pewien standard. Grupa równie często poszukuje (mniej lub bardziej świadomie) kozłów ofiarnych, co podczas zdarzających się jeszcze festiwali nienawiści (uznawanych za spotkania produktywne lub mechanizm zarządzania grupą) niczym w soczewce ujawnia się strach, nieprawidłowy styl zarządzania oraz frustracja stron. Zdecydowanie nie jest to narzędzie skutecznej perswazji.
Nic dziwnego, że takich spotkań się nie lubi i ucieka od takiego stylu zarządzania. Czy rzeczywiście są one potrzebne? Pozostawiam to Państwa ocenie.
Finalnie okazuje się, że w niewielkim stopniu wierzymy w zrozumienie, zaufanie i empatię naszej grupy współpracowników. Dlatego raczej wybieramy własny bezpieczny dom, a nie przymus spędzania cennego czasu na jałowych dyskusjach drenujących umysł. A domy mamy piękne! Często świetnie przyozdobione, wygodne, jasne (może czasem małe i ciasne, ale czego się nie robi dla własnego zdrowia i poczucia komfortu).
Autoregulacja a miejsce pracy
Czy można być empatycznym, wrażliwym człowiekiem w miejscu pracy? Emocje pojawiają się i znikają. Niewątpliwe są i należy się z nimi liczyć – nie zaprzeczać ich istnieniu, tylko uznawać ich obecność oraz w pełni za nimi podążać. Co jednak w sytuacji, gdy emocje odczuwamy w rozchwianiu. Co jeśli wpływają na nasze decyzje i zaburzają racjonalny ogląd sytuacji? A co, jeśli nasze złe emocje wpływają negatywnie na grupę, która nie chce nas wspierać? W moim odczuciu to również jeden z powodów, dla których wolimy izolować się w domach.
Zdrowy workplace powinien w zasadzie nie dopuszczać do takich zachowań i pozwalać zachowywać grupie autoregulację – problem pojawia się wówczas, gdy do osiągnięcia są mocno wyśrubowane cele (a temu wszystkiemu towarzyszy presja w związku z oczekiwanym wynikiem i stosunkowo niewielką przestrzenią czasową). Jednak sama presja bez jednoczesnego wsparcia pozostaje tylko festiwalem nienawiści. Nietwórczym i wywołującym niepotrzebny lęk, wzmacniającym niepewności i zaburzającym dobrostan psychiczny na całej linii, prowadzącym coraz częściej do chorób.
Lęk przed wypowiadaniem własnego zdania multiplikuje i pogarsza złe relacje w grupie. Uwidacznia, jak silnie zakorzenione są w nas podstawowe działania prowadzące do ucieczki. Irracjonalne jej mechanizmy są tak silne, że po kilku milionach lat ewolucji nie jesteśmy w stanie się im przeciwstawić, choć realnego zagrożenia najczęściej nie ma. Samokontrola i samoregulacja mają zatem ogromne znaczenie. Niemniej, nie mogą wystąpić, jeśli nie towarzyszy nam stan zwany samoświadomością.
Miejsce pracy to tylko płótno, na którym rozgrywa się cała scena społecznego życia człowieka. To tutaj ujawniają się nasze niepokoje i obawy, a nastroje są wynikiem społecznej gry, w której wszyscy uczestniczymy.
Neuroatypowość i neuronauka
Zwrot ku neuronauce w biurach, to – moim zdaniem – słuszny przejaw uwzględnienia przede wszystkim emocji człowieka w kontekście stanu układu nerwowego i tego, co na niego oddziałuje oraz w jaki sposób. I choć nurt ten, póki co, w praktyce nakierowany jest głównie na sprostanie wymogom osób pozostających w spektrum autyzmu, z ADHD oraz osobom z niepełnosprawnościami w różnym stopniu, to już teraz dyskutuje się, w jaki sposób należy tworzyć przestrzenie sprzyjające neuroróżnorodności, a raczej zróżnicowaniu psychicznemu.
Neuroatypowa osoba, to istota, której rozwój neurologiczny odbiega od typowej ścieżki rozwoju przeciętnego człowieka. Jednak neuroatypowość cechuje jedynie 15-20 procent populacji (z czego wnioskować można, że nie jest ona na tyle licznym zjawiskiem, by pchnąć workplace na nowe ścieżki). Zdecydowanie wskazana jest dyskusja na temat tego, jakie relacje ze sobą utrzymujemy oraz w jaki sposób funkcjonujemy w tych relacjach. I choć to korporacje uznawane są za trudne pod tym względem i premiujące raczej zachowania negatywne, to sądzę, że właśnie w nich zmiany mają szansę nastąpić najszybciej. Nastawienie na inkluzywność oraz różnorodność po stronie korpo stanowi sygnał, że ich formalnymi kanałami dochodzi do przewartościowania podejścia. To jednak zdecydowanie skrajna zmiana. Idzie bowiem od liderów, którzy mają ogromny problem z przebiciem się do szerokiej świadomości organizacji, albo od dołu, od pracowników… skąd droga jest być może nawet trudniejsza lub niemożliwa.
Czy open space się sprawdził?
Sama przestrzeń fizyczna, skupiająca ludzi w jednym miejscu i pozwalająca na wspólne poszukiwanie balansu, to zdecydowanie za mało, by mówić o poprawie dobrostanu psychicznego jednostek, a co dopiero całych grup. Ściany, mury i biurka, nowoczesne korytarze czy pomieszczenia mogą być uważane raczej za klatkę niż scenę, na której rozgrywa się wartościowy spektakl.
Brakującym komponentem jest dziś zdecydowanie kultura organizacyjna oraz kompetentne i odpowiednie przywództwo. Idea open space, by eksponować wszystko w ramach polityki otwierania ludzi i zespołów na siebie, może okazać się gwoździem do trumny pracy biurowej, która przed modą na open space zmieniała się stosunkowo rzadko, jeśli chodzi o pryncypia, czyli relacje. Te pozostały niezmienione.
Obarczone tymi samymi problemami, przestarzałą metodą pracy, starym systemem motywacji, płaską dyskusją, a przede wszystkim zupełnym wycięciem z przestrzeni społecznej smutku mogącego prowadzić ostatecznie do refleksji, a zastępując go złością i frustracją. Nie mam jednak zdecydowanego i mocnego postulatu, który mógłby tu wywrócić stolik do góry nogami.
Nie ma drogi na skróty. Każdy we własnym zakresie musi wypracować umiejętność utrzymania równowagi, a każda organizacja powinna poznać i utrwalić swoją bieżącą tożsamość, budując ją na nowych fundamentach. Jednak w trakcie tej pokornej pracy, która powinna być świadoma i długofalowa, nie zapominajmy o tym, że na jej końcu czeka Święty Graal, czyli szczęśliwe i dobre miejsce pracy, w którym ładujemy i rozładowujemy nasze akumulatory, bez poczucia walki o każdy volt i obaw związanych z utratą kilku amperów.